Relacja Darka Nożyńskiego z Wings for Life World Run 2022

Na Wings for Life World Run jechałem z silnym zamiarem zwycięstwa. Wiedziałem, że przeciwnicy nastawiają się na walkę. I to mnie podkręcało. Tego rodzaju rywalizacji w tym roku jeszcze nie doświadczyłem. Dwa tygodnie wcześniej startowałem w biegu 6-godzinnym u Pawła Żuka w Chorzowie, ale to była po prostu „czasówka”. Liczyłem więc na to, że zrobimy show i porządnie rozkręcimy poznańską imprezę - z Bartoszem Olszewskim, a być może i z Kamilem Leśniakiem, czy jeszcze kimś innym, kto wcześniej nie był przez nikogo brany pod uwagę jako pretendent do zwycięstwa. Podchodziłem do tego tak:

Są koledzy, którzy też chcą zwyciężać – głównie mam na myśli Bartka. Gdybym chciał wskazać poważnego rywala, to on miał tutaj największe papiery na wygraną. Czułem, że jestem w dobrej formie. Z mojego punktu widzenia, jedyną odpowiedzią na pytanie, dlaczego mógłbym tego nie wygrać, była kumulacja zmęczenia związana z tym że się nie zregeneruję na czas. Podczas treningów po ostatnim starcie w ogóle nie patrzyłem na zegarek. Biegałem na samopoczucie, a dopiero potem w domu oglądałem zapis danych. Parametry były bardzo mocne. Potrafiłem pobiec 3:50 min/km jako bieg łatwy, regeneracyjny przy tętnie 135. Ktoś kto biega, wie co to oznacza… Mam porównanie do swoich dany historycznych i było lepiej niż przed biegiem 6-godzinnym. Już cztery dni po mistrzostwach zrobiłem szybki trening na dużym luzie. Od razu poczułem, że będzie moc. Natomiast nie byłem do końca pewny tego, jak to będzie na przykład po 40. km. Tego nie mogłem przetestować. Z kolei półtora tygodnia po mistrzostwach byłem już święcie przekonany, że będę walczył o zwycięstwo z kolegami.

Tymczasem tuż po starcie Wings for Life World Run okazało się, że przeciwnicy jakby nie stanęli na wysokości zadania. Nie podjęli tak żywego tempa, jakie narzucił ku mojemu zaskoczeniu prowadzący grupę Paweł Krochmal. Przez pierwsze dwa kilometry sam zastanawiałem się, czy zostać z tyłu i biec z Bartoszem, czy jednak złapać się pierwszego i gnać. Było bardzo szybko jak na ultramaraton – 3’25-3’35’’/km a teren nie był płaski. Wiedziałem jednak, że Paweł nie będzie biegł zbyt długo a na pewno nie w takim tempie. Obstawiałem, że wytrzyma dyszkę. Maksymalnie mógł biec pewnie do trzydziestego kilometra – po prostu nie jest ultramaratończykiem. Postanowiłem zaryzykować. Czułem się znakomicie. W pewnym momencie zastanawiałem się nawet, czy Paweł nie mógłby przebierać nogami jeszcze szybciej, często na niego wpadałem. Ale na zegarku wszystko się zgadzało, więc nie wyprzedzałem i korzystałem z prowadzenia. Oczywiście w trakcie biegu sobie rozmawialiśmy i wyglądało to naprawdę dobrze. Z naszą dwójką zabrał się jeszcze ambitny maratończyk – Marcin Soszka.

W poprzednich edycjach niedługo po starcie wybiegaliśmy z Poznania. W tym roku pierwsze 20 km było na terenie miasta. Nie znam go dobrze, dlatego nie do końca wiedziałem gdzie jestem. Ale nie było zakrętu, gdzie nie byłoby kibiców i dopingu! To było nawet nieco zaskakujące. Biegałem w Maratonie Warszawskim i w innych dużych biegach rozgrywanych w wielkich miastach, więc mam porównanie. W Poznaniu było naprawdę mnóstwo kibiców. Mało tego, jak już wybiegliśmy stamtąd i przebiegaliśmy przez jakiekolwiek zabudowania, to było tyle ludzi ile nikt się nie spodziewał. Nawet osoby, które jechały na rowerach były tym zaskoczone.

Około 23-24. kilometra widać było, że Paweł czuje już trud. Podziękowałem zatem i musiałem wziąć prowadzenie na siebie. Wtedy zaczęła się walka o każdy międzyczas. Starałem się utrzymać tempo poniżej 3:40 min/km. Trasa nie była najłatwiejsza, a bieganie w wietrze niszczące. Ponadto ciążył mi bagaż sprzed dwóch tygodni – na Mistrzostwach Polski w biegu 6-godzinnym na bieżni pokonałem 95 km. Mięśnie czuły jeszcze tę historię i z każdym kilometrem to się coraz bardziej uwidaczniało.

Biegłem wśród pól kwitnącego rzepaku. W głowie sentymentalna podróż do roku 2018 kiedy też gnałem po zwycięstwo. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to nawet nie było preludium do tego co będzie grane w przyszłości. To było dopiero strojenie instrumentów.

No i tak sobie biegłem. Mijały kolejne kilometry. Najpierw 40, potem 45. Wyrywkowo na trasie miałem informacje, że Bartosz, który już wtedy był drugi, jest 3-4 km za mną i nie ma najmniejszego zagrożenia z jego strony jeśli chodzi o zwycięstwo w Biegu Flagowym w Poznaniu. To zdecydowanie nie sprzyjało mocniejszemu wysileniu organizmu. Nie czułem, że muszę się ścigać. Gdyby nie to, być może pokonałbym więcej kilometrów. Wierzyłem jednak, że do 50-55 km należy cisnąć mocno i na nic się nie oglądać. Już po wyścigu zobaczyłem na strava, że Bartosz wcale nie biegł tak źle, raczej na miarę swoich możliwości, ale po prostu to było za mało. Nieco bardziej zwolniłem dopiero około 57. kilometra. Nie chciałem jednak wygrać minimalnym nakładem sił, tylko mocniej zapracować na ten sukces.

Doping nie był tutaj bez znaczenia. Jak już z daleka słyszy się kibiców, kilkaset metrów wcześniej, co najmniej jak na Tour de France, to trochę się przyspiesza – szarpie tempem na własną niekorzyść. Lepiej by tempo było jednostajne, bo siłami należy dysponować ekonomicznie. A przy kibicach i chwilę później podświadomie ciśnie się mocniej. Dopiero potem czuje się to szarpnięcie i przy tym trochę cierpi. Niestety to się powtarza, a sumarycznie działa też na niekorzyść wyniku. Ale w trudnych sytuacjach jest to jak najbardziej mobilizujące.

Potem otrzymałem informację, że prowadzę na świecie. Ale to nie zadziałało na mnie znacząco. Nie poczułem, że powinienem specjalnie przyspieszyć, albo trzymać mocne tempo. Bardziej mnie nakręcało zwycięstwo lokalne – w Poznaniu. Za chwilę dostałem informację, że na tej trasie już jestem sam, co dodatkowo uszczupliło moje zasoby motywacji. Kiedy jesteś bardzo zmęczony, każda informacja o tym, że nie trzeba już wkładać wysiłku w bieg sprawia, że organizm stara się wrócić do komfortowego tempa. Troszkę zwolniłem zdając sobie sprawę, że to tak szybko się nie skończy, że zanim złapie mnie „ruchoma meta” czekają mnie jeszcze pojedyncze ciężkie kilometry.

Końcówka zawsze jest trudniejsza. Nie chciałem przechodzić do marszu, bo od dawna mam postanowienie, że w ultramaratonach nie maszeruję. Po prostu już tego nie robię. Dlatego kontynuowałem bieg. Dziś, z pozycji biurka widzę, że tempo wcale tak mocno nie spadło. Ale teraz, gdy jestem wypoczęty, ciężko mi odwzorować sobie w głowie samopoczucie, jakie miałem wtedy na trasie. A chwilami na pewno było trudno. Łatwo jest pomyśleć, że te 500 metrów mogłem nadrobić. I mogłem, bo gdy powiedzieli mi, że samochód jest blisko, przyspieszyłem do 3:18 min/km. Ale do tego trzeba było się zebrać kilka kilometrów wcześniej. Gdyby nie to zmęczenie mięśniowe, być może zakręcilibyśmy się koło 70-tki.

Do Poznania pojechaliśmy z Dariuszem Korzeniowskim i jego rodziną. Moje dziewczyny musiały zostać w domu, bo akurat córka miała ważny egzamin z j. angielskiego. Czułem jednak ich wsparcie i wiedziałem, że będą mi kibicować. Czułem też sportową pewność siebie i tego, że będę walczył o wygraną. To przeciwnicy byli tutaj w ciężkiej sytuacji. Znam swój organizm bardzo dobrze, znam jego wszystkie ważne dla oszacowania formy parametry – tętna, tempo z jakim biegam na treningach. Wszystko stroiłem tak, że tego dnia była wysoka dyspozycja i żeby grać wysoko. Przewidywałem jakąś bezpośrednią rywalizację przynajmniej do 40. km. ale już po pierwszych dwóch kilometrach to okazało się nieaktualne. Z kolei przed samym startem atmosfera była bardzo luźna. Zwykle przed biegiem się nie stresuję, nie denerwuję się jak mi pójdzie. Nie zamykam się w sobie, raczej jestem rozmowny. Tak było i tym razem. Trochę się pośmialiśmy i trochę pobawiliśmy. Dopiero potem bieg zaczął się na poważnie.

A po biegu? Euforia. Kiedy w Poznaniu łapie mnie Adam Małysz, zmęczenie mija. Zawsze jest dużo bodźców pozabiegowych. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Tym razem lecieliśmy na Targi w Porsche Taycan. Rozmawiałem z Adamem. Chciałbym mu zadać dużo pytań, ale to tylko 30, czy 40 km jazdy. To za krótko. Potem były wywiady, autografy. Nagle trzeba było zacząć sklecać sensowne zdania i to też było pewne wyzwanie. Człowiek czuje radość, a padają poważne pytania, na które trzeba zareagować i jakoś ubrać myśli w słowa. To nie jest najłatwiejsze. Tym bardziej, że po takim wysiłku człowiek inaczej funkcjonuje. A potem już było prawie normalnie. Jeszcze szybki prysznic, znowu na chwilę do telewizji i rozmowa na żywo z Piotrem Kraśko, podczas której też trzeba było sklecić kilka zdań. Dopiero potem można było pójść poimprezować. Zebraliśmy paczkę i w kilkanaście osób poszliśmy do lokalu. Impreza skończyła się o 3:00 nad ranem. To cała historia – w skrócie.

Na terenie MTP powiedziałem, że nie wygrałem. Wygraliśmy! Jechałem z chłopakami z Accelerating Poland i Team Zabiegane Dni. Mamy swoją paczkę do biegania. Nie jestem samotnym maratończykiem, który zaszywa się gdzieś i po prostu tłucze kilometry. Integrujemy się na Ursynowie. Przed startem przybiłem kilka soczystych piątek z osobami które wcześniej znałem tylko z mediów społecznościowych – to miłe. Wszyscy mamy poczucie, że na zawody jedziemy w większej sprawie. No i Wings for Life World Run trzeba traktować trochę inaczej. To też jest trochę rywalizacja, ale główny cel jest taki, żeby zrobić show – podejść do tego na luzie, bawić się i żartować. Nie ma napinki jak tam, gdzie do wywalczenia są jakieś medale. Wiadomo, że na końcu dobrze jest wygrywać, ale trzeba mieć do tego trochę dystansu. Wszystkie biegi masowe mają podniosłą atmosferę. Ale tam nie ma czegoś takiego, że wszyscy są aż tak wyluzowani i uśmiechnięci. W powietrzu czuć rywalizację i to, że każdy ma swoje, ambitne cele. W Poznaniu tego dnia panował pełen luz. Czekając na start o 13:00 polskiego czasu nawet trudno się było skoncentrować. Tu coś śpiewali, tam coś krzyczeli, nagle zatrąbiły klaksony i polecieliśmy. Dopiero potem, już na trasie przestawiłem się w tryb walki. Jeśli ktoś nie był na miejscu i nie zobaczył tego tłumu w żółtych koszulkach, to nie poczuł tej atmosfery. Trudno ją opisać. Tam trzeba być!

Autor: Dariusz Nożyński (szybkiebieganie.pl), lokalny zwycięzca Wings for Life World Run 2022 w Poznaniu